Felieton Aliny Petrowej – Wasilewicz (KAI)
Nawet nie chcę wyobrażać sobie świata, w którym ich nie ma. Gdyż są jak chusta Weroniki, która kroczyła za Panem. Nie odmieniła cierpienia, ale dała ulgę i nadzieję.
Zazwyczaj są niewidoczne. Przemkną w tych swoich czarnych, brązowych, białych podobnych do worków habitach i dziwnych nieraz czepkach z welonami. I tylko od czasu do czasu świat dowiaduje się czegoś więcej o ich istnieniu i pracy, gdy wrzucają do Internetu zabawny filmik, w którym udają pingwiny i osiągają ogromne zasięgi… i w rekordowym czasie na ich konto wpływa 5 milionów złotych. Albo gdy ich klasztor, otulony lasami Borów Tucholskich – franciszkanek z Orlika – znajduje się w oku cyklonu i żywioł powala niezliczoną liczbę drzew, niszczy też efekty ich pracy i trzeba zaczynać wszystko od nowa. Lub gdy w czasie powodzi stulecia wychodzą z klasztoru, tak jak szare urszulanki z Ostrowia Tumskiego we Wrocławiu, które dzielnie usypują wały przeciwpowodziowe, broniąc dzielnicę przed jeszcze większymi szkodami.
Ukrycie to ich specjalność. Świat dowiaduje się o nich przeważnie w nadzwyczajnych warunkach, bo na co dzień są mało widoczne. Niedostrzeżone, nieraz otoczone zabobonnym lękiem (przecież przynoszą pecha), ale przede wszystkim niezrozumieniem.
Jest ich w Polsce dziewiętnaście tysięcy. Należą do około stu zgromadzeń i jest to wielkie bogactwo i różnorodność, bo realizują bardzo liczne i różnorodne cele. Wychowują i pielęgnują, uczą religii i innych przedmiotów, wykładają także na uczelniach wyższych. Prowadzą liczne grupy formacyjne dla młodszych i starszych, leczą w szpitalach i przychodniach. Odrzuconym i zmarginalizowanym pomagają w ośrodkach terapeutycznych, hostelach, chroniących ofiary przemocy domowej. Prowadzą domy dla samotnych matek, zakładają okna życia. Pracują z rodzinami – pełnymi, by miały lepszą formację i dysfunkcyjnymi, by dzieci – ale też rodzice – odnaleźli proste ścieżki życiowe. Próbującym zerwać z prostytucją dają szansę powrotu do normalnego życia, ucząc zawodów i samodzielności. Potrafią dostrzec wszelką biedę spiesząc z pomocą i dobrym słowem. Ta długa lista jest niepełna i niekompletna.
Sceptyczny świat takie życie zakonne potrafi jeszcze zrozumieć – siostry robią przecież coś pożytecznego, choć wciąż zadziwiają swoją rezygnacją z życia rodzinnego, majątku i samodzielnego decydowania o własnym losie. Ale są i takie, które siedzą za grubymi murami klasztoru, modlą się wiele godzin dziennie, zarabiają na życie haftem lub wypiekaniem opłatków… i nic ponadto w ich życiu się nie wydarza, a to uznawane bywa za grubą przesadę.
I każda z tych wspólnot ma swoją niepowtarzalna historię. Historię zapoczątkowaną zazwyczaj przez kobietę, która nie mogła pogodzić się z cierpieniem i okrucieństwem świata. I chciała coś z tym zrobić, tak jak matka Teresa z Kalkuty, która nie mogła zgodzić się z losem hinduskich nędzarzy, widzianych z okien swojego uporządkowanego życia, czy matka Maria Karłowska, która wyrywała dziewczyny z rąk stręczycieli, ryzykując nawet własnym życiem. W swej pasji kształtowania świata zgodnie z wolą Pana Jezusa, pokonywały niezliczone trudności. Nieraz zaczynały swe dzieła od niczego, od jednej świetlicy, szkółki czy niewielkiego mieszkania, tak jak siostry fabryczne, założone przez m. Różę Godecką, które pracowały wśród robotnic Warszawy i Łodzi, by później zakładać kolejne placówki i dzieła.
Różnie rozwijały się później ich dzieła – niektóre przekraczały granice swych ojczyzn, tak jak siostry miłosierdzia św. Wincentego czy salezjanki, obecne na wszystkich kontynentach, inne pozostawały w granicach swych ojczyzn, ale wszystkie znowu coś łączy – wszystkie mają wspólny rys – niezłomność i konsekwencję, nieraz zatracenie w służbie. Aby służyć trzeba być znakomicie zorganizowanym, znać się na finansach i budownictwie i to znakomicie im wychodzi, proszę spojrzeć na pierwsze litewskie hospicjum, zorganizowane przez polską zakonnicę, s. Michaelę Rak ze Zgromadzenia Jezusa Miłosiernego, czy dom wzniesiony w rekordowym tempie przez dominikanki w Broniszewicach dla ich synków – jak czule mówią o swoim podopiecznych.
Padło słowo czułość i to ważny trop, bo one otulają i ratują przed brakiem miłości. Ale jest też trop najważniejszy, fundamentalny – modlitwa. Gdyż one nieustannie się modlą. Wielbią Boga i wciąż Mu dziękują, wysławiają i mówią Mu o licznych ludzkich niedolach.
Różnie bywa z efektami, często są niewidoczne, zawsze można im zarzucić, że jest ich za mało, tak jak zarzucano Matce Teresie, że to, co robi, to kropla w oceanie potrzeb. To prawda. Za mało. Ale nawet nie chcę wyobrażać sobie świata, w którym ich nie ma. Gdyż są jak chusta Weroniki, która kroczyła za Panem. Nie odmieniła cierpienia, ale dała ulgę i nadzieję. Rysy świata łagodnieją.
Za Stacja7